ro... I nie zazdrościć tu takim majstrom? My, jak sieroty, — sami...
Nie gorąco, choć słonecznie... To też raźno dotarliśmy do szczytu Rysów, pozostawiwszy za sobą barwny huf niewieści, i siedliśmy do śniadania. Nie jest tu najcieplej, przedmuchuje w miarę... Tałałajstwo podejrzanych jakichś mgieł nas obsiadło, — zasępiło się wokół... Źle... wiatr już się za bary z nami bierze... Resztę więc śniadania unosić musimy na Wagę. Pochowaliśmy się po dziurach i dalejże grać zębami weselnego marsza! Krzyżujemy spojrzenia: jakieś błyski niedobre zapalają się w oczach... — gromadka stała się mniej mowną.
Bo, oto, zabawna komedyjka amatorska się rozgrywa: idąc ku szczytowi, w cieple jeszcze, uradzono, że nasze folbluty i półfolbluty pójdą granią przez Czeski Szczyt, mnie zaś ma przypaść zaszczyt odstawienia nowicjusza p. Zdzisława do Popradzkiego schroniska. Rzecz prosta, z oburzeniem oponuję! Ja — dołu? Tym głośniej oponuję, że cieszę się w duszy z takiego obrotu, bo zimno mnie na grań nie ciągnie... — nie! Ale nalegają, więc „decyduję się” wreszcie ustąpić... Aż tu widzę przewiewny od gołych kolan do gołego karku p. Konrad zaczyna się gorliwie opiekować moim przyszłym pupilem: on go teraz odprowadzi, — tylko na razie, sza!... taternicka duma musi się odprężyć... Zrozumiałem: odkrywam spisek Jaroszyńskiemu, ten atoli — ku zdziwieniu — oburącz konspiracji się chwyta: on też odprowadzi...
— O, chodźcie do wodza na sprawę!
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/20
Ta strona została skorygowana.