Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/207

Ta strona została przepisana.

szachruje! — Ileż to można zrobić w ciągu dwu tygodni! szczytów nie wystarczy! Ruszamy przez Koperszady, co mnie i towarzysza z Pośredniej Grani nie bardzo zachwyca, boć byliśmy tam niedawno, ale czegóż się w górach dla miłej kompanii nie robi! A idzie z nami na piątego lekarz-pułkownik, świeży nabytek dla Tatr, i jaki nabytek! — poznamy go bliżej w drodze...
Streszczę tylko dzieje pierwszych dni czterech, bo mi pilno do jądra rzeczy.
Zaczęliśmy od Łysej. Czasu dość, bo nocleg projektujemy przy Zielonym Stawie. Dzień jak na zamówienie...
— Pryśnijmy po drodze na Hawrań! — proponuję.
— Pryśnijmy na Hawrań.
Michał tylko oponuje, jako że pasjami człek ten lubi doliny. Ha, więc pójdzie przodem z małżonką i kolację nam dobrą zamówi... Niby trzech budrysów, wzięliśmy się do przełęczy pod Hawraniem i bardzo prędko ją zmogli. Mgły jednak chybsze od nas, wtargnęły na szczyty... Brr... mokro, ślisko, zimno...
Niesamowicie zamajaczyła w tych mgłach ostra grań na prawo od przełęczy; oślizgły wapień nie wabił... Odkładamy tedy Hawrań na dzień bardziej suchy i, by na dół nie schodzić, postanawiamy przetrawersować po zboczach do przełęczy Pod Kopą. A nuż po drodze da się Płaczliwą Skałę uszczknąć?
Płaczliwy to był pomysł, doprawdy! Strome bardzo, przy tym mokre dziś trawy, tak nas zmordo-