Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/211

Ta strona została przepisana.

Tak, — ja chyba nigdy w górach nie zginę z braku ostrożności! — raczej zabłądzę gdzie do Abrahama, z głodu umrę, lub z braku światła w pomroce się zatracę...

Reszta — drobiazg. Pan Stanisław nawet na Baranie Rogi skoczył ze studentami; ja zostałem na przełęczy, raz, że szczyt ten mam już w tece zdobyczy, a po wtóre, że przeklęte kotlety na podeszwach wprost kaleką mię dzisiaj czynią. Słusznie też ukaran byłem za wstrzemięźliwość, bo efektowne widmo brokeńskie dało się pono podziwiać ze szczytu. Schodzimy wreszcie do schroniska Teryego.
Następny dzień, piątek, równie piękny. Mieliśmy go zużyć na clou sezonu — na Durny, i to z przewodnikiem. Niestety, ten się nie stawił; będzie dopiero jutro. A więc i dzisiaj jeszcze myszkowanie: doktór z p. Eugenią na Baranie Rogi, ja z towarzyszem — na Lodowy.
Przecudny spacer: jakaż różnica z rokiem osiemnastym! Szkoda tylko, że koń skalny przez 6 lat nie urósł: za krótki! Ile tam skrętów ciała trzeba wykonać! jak obmyślić każde ręki dotknięcie, jak napinać uwagę i wolę! Ale gdy krzepką dłonią człek się grzywy kamiennej uchwyci, poczuje moc nieprzepartą granitu, — pewność i ufność weń wstąpią. I tu, na tych wyżynach zawrotnych się przewijając, na ostrzu noża niemal tańcząc, uczuje się bezpiecznym, jak dziecko w cieniu skrzydeł anioła!
Wróciliśmy przed piątą, no, i na pociechę stęsknionego Michała, rzuciliśmy się do niszczenia zapasów śpiżarnianych schroniska. Jest już Paweł Spitzkopf junior, nasz przewodnik, Durny więc ju-