Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/212

Ta strona została przepisana.

tro pewny. Zaczynają się dalsze targi o pojutrze, rodzą się projekty, ścierają, gasną, — zobaczymy, jak nam je Durny uzgodni...
Spało się kiepsko tej nocy, choć łoża mieliśmy urzędowe. To kręcił się poniektóry na materacu i koszmary jakieś odpędzał, to do siebie gadał, słowem atmosfera duszna; czy to... — przeczucie może? Z za ścian również gwarliwe dochodziły szmery: przepełnienie w schronisku; wyłącznie niemal Polacy, ba, — toć tu rdzenna „Czechosłowacja”, jak ustaliły dekrety paryskie... Dokołataliśmy się jakoś do świtu na skrzypiących łóżkach i o godzinie pół do piątej zaczynamy wstawać. Spitzkopt już gotów, — świetnie...
Na świecie mniej dziś wyraźnie, nawet smętnie, ale narzekać nie mamy prawa: nie pada nic. Za to dołem, na Spiszu, morze brudnych mgieł; wszystko to do nas przywędruje, ani chybi; nie kraczmy jednak na kredyt: i tak posępnej treści będziem mieli moc...
Ruszamy o pół do siódmej, bez Michała Kędzierzawego, oczywiście; łączy go ze szczytami teraz uczucie czysto platoniczne... Z nami ów Spitzkopf. Dwa lat dziesiątki chodzę już po Tatrach i — nigdy nie szedłem z zawodowym przewodnikiem. Nie szczycę się tym: przynajmniej trzecią część czasu zmarnowałem na poszukiwania, na błąkaninę... Zęby tego w gromadce uniknąć — na Durny pono wszystkie drogi są w miarę zawikłane — sam zaproponowałem przewodnika. I cóż się okazało? właśnie tym razem, jak na drwiny, popłynęła krew na wycieczce, a pożyteczne życia ludzkie w zwią-