Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/217

Ta strona została przepisana.

I oto po doktorze kominek zaczynam atakować ja. Strach, jak mi się wiązać nie chce, a żem jest człek o długich kończynach i tylko chwytu na lewą rękę mi brak, a tam, ot, prawą zaraz się złapię za tę laleczkę kamienną, więc omotuję linę tylko na lewej ręce i daje sygnał:
— Jazda!
Spitzkopf nie koryguje: ciągnie... Lina się napina; lukiem się rzucam ku prawemu chwytowi, kolano już gdzieś umieściłem na skale na wysokości głowy i... robi się to, co przypada zazwyczaj po każdym głupstwie. Dociśnięta do skały lina znalazła się na skraju jakiejś nierówności kamienia i przypadkiem zeskoczyła z niej w bok, szarpnąwszy mną mocno i nie dopuściwszy ręki do prawego chwytu. Gwiazdy zobaczyłem w oczach, — zawisłem na sekundę w powietrzu na luźno omotanej ręce. Rozpaczliwy rzut ciała i zaoranie gwoździami butów po chropowatości skały uratowało mię: odzyskałem chwyt, do którego mię nowym pociągnięciem liny zbliżył był Spitzkopf. Błąd żakowski z mej strony, przyznaję, ale czy powinno się to stać w oczach przewodnika?
Sparzywszy się na gorącym, dmucham teraz na zimne. Obcierając pot z czoła, który mię momentalnie oblał, wołam do towarzysza:
— Wiązać się panie, mocno!
Zaczyna się targować młodzieniec: jak przedtem doktór, wybiera się na piechotkę.
— Wiązać się do diabła! — wrzasnąłem. Nie widział pan, że jedną nogą w raju już byłem?