Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/219

Ta strona została przepisana.

wrotna — może dwadzieścia, może sto dwadzieścia kamieni uderzyła w niego. Rozbity bowiem o podłoże kamienne tuż nad moją głową spękany głaz, strącony z grańki, do której już byli doszli czołowi partnerzy, siarczystym deszczem szedł wprost w lej, z którego wychylił się towarzysz, a za głazem szło poruszone całe pogłowie kamienne.
Zdrętwiałem, — bo, oto, co widzę: p. Stanisław, jeden zaledwie słaby wydawszy okrzyk, zasłaniając się oderwanymi od supła rękoma przed lawiną kamieni, trafiony z nich kilkoma, pada na wznak, lawina z łoskotem przelatuje nad nim. Liny, na szczęście, odwiązać jeszcze nie zdążył, szarpnął nią tylko. I znowu szczęście, że nie pociągnął za sobą szarpnięciem będącej na linie p. Eugenii, a nawet i przewodnika samego, asekurującego z ręki, ten atoli zdążył już sobie uświadomić, co się dzieje. Mimo to p. Eugenia już się zachwiała pociągnięta, lecz doktór, swobodny w tej chwili powstrzymał ją. — I znowu: czy dopuszczalne jest, by jednocześnie szło parę osób na linie, asekurowanych z ręki przez przewodnika? Nie, — Spitzkopf przypuszczał, że czterech Spitzkopfów idzie za nim, — a tego mu nie było wolno!
Jestem najbliżej biednego chłopca, ale ruszyć się nie mogę, bo stoję w zaspie kamieni, które, gdy postąpię krok jeden, znów gradem na niego polecą. Widzę go jednak: śmierelna bladość wystąpiła mu na twarz... Krew na szczęce i policzku, krew przesącza się przez czuprynę i kapie obficie na kamienie... Głosu nie wydaje żadnego.