Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/222

Ta strona została przepisana.

towany jest wszędzie poważnie i po ludzku. Siedząc tu dla towarzystwa, zagrażalibyśmy zawartości worków, — zresztą i odzienia trochę trzeba oddać, — dlategośmy zeszli.
W niebie się mocno popsuło: wstrętna, zimna mgła mrozi wprost. Zęby już chodzą z zimna, a tu pięć godzin najmniej do powrotu Spitzkopfa! Przemarzną do kości...
I teraz dopiero Spitzkopf niezmiernie ostrożnie wziął się do wyzwolenia mnie z kamieni, które nową grzechotliwą kaskadą poleciały w dół.
Wypadek zaszedł o godzinie 10-tej, teraz już blisko jedenasta: trzeba śpieszyć. Zostawiliśmy doktora zrezygnowanego, ale rezygnacją nie tylko zawodową, rannego zaś — pogrążonego w niespokojny, szarpany sen.
Szliśmy z panią Eugenią, oczywiście, w podnieceniu, brało się tedy przeszkody dość nawet zuchwale... Przewodnik ostrożny teraz: zatrzymuje się co chwila i obserwuje, jak idziemy. Bliżej zejścia puściliśmy go przodem z listem do Michała, raz, żeby zorganizowanie pomocy przyśpieszyć, po wtóre, by nerwowego tego męża stopniowo do nowiny przygotować. Subtelność jednak spaliła na panewce, bo gruboskórny Spitzkopf zgoła nieporadnie z roli zwiastuna się wywiązał. Byliśmy na dole o pół do drugiej. Szczęście w nieszczęściu: trzech przewodników zastaliśmy w schronisku. Stało się to dlatego, że po opanowaniu gór przez mgły niektóre partie zaniechały trudniejszych projektów. Znalazł się tam pierwszorzędny przewodnik Breuer, dalej Spitzkopf Paweł (senior), wreszcie niedołę-