Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/226

Ta strona została przepisana.

nie należało, — musiał sam przed sobą zdać egzamin z woli mocnej i z wytrwałości. Los jednak przyjaźniej się z nim obszedł, niż krakał Spitzkopf: już po sześciu niespełna godzinach po naszym odejściu pomoc była na miejscu. Złudne zapowiedzi dolatywały i wcześniej, bo doktorowi wciąż się zdawało, że hukania jakieś ludzkie słyszy to z góry, to z dołu, to z boków, marły jednak te echa, jak kwiaty szronem zwarzone, i znów cisza, śmiertelna cisza pustkowia, przytłaczała skały...
Gdy około 5-tej pomoc nareszcie nadeszła, p. Stanisław przyszedł już był do siebie. Mętnie mu się przedstawiał obraz zdarzenia: od wyjścia z kominka nie pamiętał nic; bolał tylko nad tym i wciąż przepraszał, żeśmy „przez niego” na Durnym nie byli... Na ból fizyczny się zbytnio nie skarżył, bo lecący głaz, rozbiwszy się na moc odłamków, impet główny stracił i zasypał tylko biedaka gradem otrzasków, pięć z nich, sześć może, trafiło go; gdzie który dopadł, tam kąsał; najzjadliwszy był ten, co głowę mu pod włosem rozorał; drugi znów własną mu jeografię na policzku wypisał, choć taki był misterny, że binokli nawet ofierze z oczu nie strącił; trzeci mniej krwi chciwy, odzienie mu tylko poszarpał; czwarty, piąty — pokaleczyły oba boki — — ot, jak wszechstronnie został spreparowany delikwent! Czuł się już jednak o tyle na siłach, że postanowiono, iż pójdzie na własnych nogach, krótko tylko trzymany na linie przez przewodników na zmianę. Jaka to była wędrówka, Bóg wie jeden; sztuka to już zawodowa przewodników, że doprowadzili go tak sprawnie; skarżył się tylko