Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/227

Ta strona została przepisana.

na kuśtykanie po ciemku w maliniakach, — znam ci i ja takie rozkosze...
Szczęśliwym więc na ogół możnaby nazwać wynik, gdyby... gdyby nie fatum, co się znęcało nad naszą imprezą nieszczęsnego tego dnia. Bo, oto, zaledwie się wzięto do sprowadzania rannego, gdy znów w niepojęty jakiś sposób poleciał kamień z góry w podskokach i trafił w rękę starego Daniela, łamiąc mu ją, a po odbiciu się, palnął w ciemię klęczącego przy chorym Breuera. Zbadał doktór obu: Danielowi wziął rękę w łubki, w nóż i widelec, Breuerowi głowę omacał, opukał, — zdawało się, że nic... czy jednak to „nic” nie odegrało roli później, gdy biedny Breuer... — ale po kolei, po kolei...
— Pochód — nie tyle karawanowy ile karawaniarski — posuwał się zwolna ku dołowi w warunkach powietrznych, prawda, że nie fatalnych, ale mocno nieszczególnych: wałęsające się przez dzień cały wilgotne mgły dreszcze budziły w ludziach; to też przyniesioną z dołu śliwowicą rozgrzewali się dość intensywnie przewodnicy, a podobno rumem to sobie przepowiadano w drodze do góry... Ale z naciskiem mówię, „podobno”, bo nikt jasno tego nie formułował. Jeżeli mimo to wspominam, to dlatego, że ludzie, szukając wytłumaczenia tych smutnych faktów, tak rzecz sobie upraszczali. Jeden tylko Daniel mógł po powrocie świadczyć swym humorem o prawdziwości przypuszczeń, ale to też dowód wątły, bo ten jowialny staruszek od urodzenia nigdy nie był z gardłem w porządku...