Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/231

Ta strona została przepisana.

„siedemdziesiąci piąci roków” swych wyprostował. Kapileusz na bakier, ręka na czarnym jakimś łachmanie, humor zły, szubieniczny humor w na półdzikich oczach i soczyste wyrazy w gębie, ze sznapsa poczęte i nim mocno tchnące...
— To chorrroba, wicie, moje państwo! słychane rzecy? Piądziesiąt razy na Durny wodziłek, pana Chałubińskiego tyz, wicie, z Sabałomem rodak, i teroz me dopiro singli łajdaki — juz jo wim, — wicie — co to jest! pazdur mi złomili! — śmirdzi im stary Daniel — ale ja — o! — lewą ręką chłopabyk jesce ukatrupił — wicie — tak... — i ścisnął pięść zdrowej ręki.
— Co wy pleciecie, stary, kto wam co zrobił?
— Juz jo wim, — wicie — jak kto się ma! To te mimcy, psie ścierwy, oni my złomali, wicie, ale ja...
Wyraźne to były i przy tym głupie insynuacje pod adresem przewodników, którzy niewiele z nich sobie robili. Świadczyły one przede wszystkim, że Daniel był pijany. To też odezwał się turysta, który z nim tu wczoraj przyszedł:
— Urżnęliście się i głupstwa bzdurzycie, — idźcie spać.
— Nie, zaprotestował dr Guhr — i jego trzeba opatrzyć.
I jął znowu wdziewać swą tunikę białą. Zapytałem starego:
— A gdzieżeście wy byli Danielu? toć wyście wprzód zeszli z góry.
— Utopiłek sie we stawie...