Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/234

Ta strona została przepisana.

szczytów, ten towarzysz i przyjaciel tylu znanych powag taternickich! I gdyby przynajmniej dane mu było zginąć, jak Klimkowi Bachledzie, wśród czynu, w ratunku! Nie, złośliwy los do ratunku go nie dopuścił właśnie! Widząc, że już niepotrzebny, a czując się słabo, chciał sobie skrócić drogę do domu; tą właśnie drogą idąc, spadł i zabił się na miejscu. Znaleziono go pod skałą ze złamanym krzyżem, rozbitą głową itd., plecak stał w porządku pod skałką, spuszczony, widać, na linie, a sama lina huśtała się wolno na skale. Zapewne tedy sięgając do niej ręką, obsunął się i bez niej natrafił na ścieżkę śmierci...
Nie znałem Cię, zasłużony pracowniku gór! — jeden ten raz tylko, pierwszy i ostatni, przypadek zbliżył nas w życiu; zginąłeś do pewnego stopnia i za moją przyczyną, bo ja to tak uparcie do wycieczki tej dążyłem. Tę choć miej pociechę, że śmierć Twa niejednemu da do myślenia: dowiodłeś, krwią własną, dałeś świadectwo prawdzie, że Tatr lekceważyć nawet dzielnemu taternikowi nie wolno! Zginąłeś, ale innych może uratujesz swą śmiercią. Cześć Twej pamięci!
No, dość chyba już krwi — co? Nie! — dotrwajmy do końca, bo, oto, jeszcze Spitzkopf młodszy zdrów; ten tylko spodnie stracił, a to za mało! Spitzkopf, ten zimny, zrównoważony, ten ostrożny człowiek, choć tak nieostrożnie z nami na linie się obchodził, Spitzkopf po powrocie do domu — we własnej się studni utopił! Nie znam szczegółów, nie wiem, ile w tym jest prawdy, że zdenerwowany wypadkiem naszego towarzysza, który bądź co bądź