Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/236

Ta strona została przepisana.

tłukł się po ścianach Durnego? Ach, prawda: nie on winien, — to mgły...
Przenocowawszy w Łysej, cudnym rankiem wtorkowym wróciliśmy do Zakopanego furką obywatela Budza z Roztoki. Wieść o wypadkach nie była jeszcze doszła tutaj, a raczej doszła częściowo w interpretacji Daniela Gąsienicy. Tegoż dnia w skwarne popołudnie widzę zbiegowisko jakieś na Krupówkach: na ławce siedzi z ręką na temblaku Daniel i siarczyście coś prawi. Wmieszałem się w tłum i słucham, uszom nie wierzę... Bard ten opowiada niestworzone rzeczy: siebie zrobił bohaterem zdarzeń, — on to młodego pana ratował, on na dół sprowadził... Łże na potęgę... ale główny sens tego wszystkiego — to zamach na niego huncfotów przewodników spiskich, co go zgładzić bez zazdrość chcieli — wicie — i skałą weń prasli, na szczęście, pazdur mu tylko złomiwszy!
Nie wytrzymałem, zdradziłem incognito:
— Nie wstyd wam, stary, takie rzeczy gadać, gdy Breuer i tak już na Boskim sądzie!
Stropił się nieco i zdziwiony pyta:
— Co wy powiedacie?
— Czyż jeszcze nie wiecie, że Breuer zabił się już w sobotę na Durnym?
Zerwał się stary, łypnął ślepiami i zaryczał, jak zwierz niesamowitym śmiechem:
— Zabił się psubrat, zabił! Sprawiedliwy jest Pon Bóg! Toś ty ścirwo sobacze, Daniela chciał utłuc? Gnij teroz, psiokrew!
Cała dzikość zbójnicka ozwała się w nim, — jak szatan wyglądał... Wycofałem się, a on wciąż je-