Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/240

Ta strona została przepisana.

Ma rację: szkoda. Po skromną wprawdzie zdobycz idziemy z nią i z mamusią my, gryziszczyty zaprawne, ale towarzyszy nam inż. S., co do którego nie wiemy jeszcze, na co go stać. Idziemy na część Orlej Perci od Granatów do Krzyżnego; od wczoraj już jesteśmy na Hali.
Początek tak sprawnie poszedł, że już o 10-tej stanęliśmy na Granacie Północnym, czyli, jak woli Chmielowski, na północnym wierzchołku Granatów. Niewiele tu rozkoszy, gdyż wiatr wszeteczny dmucha, jakby z nas grzechy żywota chciał wywiać!
Nasz inżynier śmiało sobie poczyna, ale złota Alinka co wyprawia! — dalibóg, dumny z niej jestem: jam ci ją w górach sylabizować uczył tak niedawno, a gdzie mię sprawnością już przeszła! W piękny kwiat górski się niebawem rozwinie...
Śmigamy przez oną Perć pod naporem zachodniego wiatru. Przed Orlą Basztą mała rozmaitość, bo, oto, przewodnik, co z pasażerem jakimś w drodze nas minął przed chwilą, huka na nas teraz, gestami zapraszając ku sobie. Co się stało? Pokazuje się, że zerwany tu łańcuch, a w żlebie przykry płat śniegu szczerzy białe zęby.
— Iidzicie, przez śnura jezdeście, to wam tu pomóc trza, wicie...
Doprawdy, to jest nasz polski przewodnik! Wzór po prostu, o ile i dopóki... zawiany nie jest...
Po pierwszej stanęliśmy na Krzyżnem. Do czarta! do domu już wracać? Strzela mi myśl, by na Koszystą prysnąć; tak mi zawsze czasu brak na nią!