Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/243

Ta strona została przepisana.

bać, niż na dno opuszczać. A nadomiar, choć wiatr mniej więcej ustał, mgła się z dołu tu pcha... Także!... Zamatowane już i słońce... — dziw, co to jest ta zmienność pogody w górach! Zaczynam się śpieszyć i denerwować, aby tylko, aby tylko na dno doliny zejść przed prawdopodobnym deszczem!
Wylot żlebu, a właściwie dwa łby skalne, które, jak sądziłem, bliskie są wylotu, widziałem już z góry; ale mgły właśnie tę bramę teraz zawaliły... — pierwsze obawy zaczynają mnie kąsać...
Masz tobie: deszcz pada... Potrzebny!... Kładę pelerynę i kaptur na łeb! Wiatr mi nią, jak chorągwią żałobną, łopoce... Mgła jakaś niemiła, duszna... — spłynąłem potem doszczętnie.
Żleb się spłaszcza, łby zatracone zginęły. Zaczynam się domyślać: zbyt północny wziąłem żleb: może tu wcale zejścia nie być... Ponieważ jest jeszcze dość wcześnie, decyduję się i wracam: głupstwo trzeba naprawić!
Ufff! — o ileż łatwiej szło się na dół! Deszcz tnie po twarzy, mgłę choć nożem kraj! Obślizgłe teraz ściany żlebu stają się niemiłe. Wydostaję się na prawo i po zboczu już wolę iść. W kierunku trzymam się, o ile mogę, na prawo; tam ci mi iść trzeba, skoro skwitowałem już i chcę Krzyżne osiągnąć. Gorąco mi jak w kąpieli: zrzucam pelerynę i moknąć wolę na zimno.
Oczy przecieram: widzę wyraźnie szczyt, na którym niedawno byłem, ale między nim a mną kocioł się jakiś uformował. Gdziem ja zalazł? — na ramię jakieś, ale jak? Kurtyna mgły zapada: nie widzę znowu nic.