Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/245

Ta strona została przepisana.

zwornikowy! Od niego w 20 minut dobiegam na Krzyżne. Z przerażeniem widzę, że to już 7-ma! Pięć godzin mię kosztował ten miły spacerek! półczwartej sprzeniewierzenie się paniom. Dobrze mi tak!
Ściganemu łosiowi podobny, puszczam się teraz z Krzyżnego. Półtrzeciej stąd godziny na Halę; za półtorej ciemno już będzie zupełnie. Obawą mnie przejmuje ten sakramencki las na dole, bo światła swym obyczajem — nie mam przy sobie, a tam się tak łatwo schodzi ze ścieżki! Tym ci prędzej lecę... Próżne wysiłki! — U Stawku Czerwonego mrok już zupełny; — nie dojrzałbym swej gromadki, gdyby nawet herbatę jeszcze piła... Za kwadrans jeszcze — ciemności egipskie!
Ha, trudno: trzeba macać! Odetchnąwszy trochę i orzeźwiwszy się wodą ze stawu, idę dalej. Pęd już z natury rzeczy wypadło umiarkować; zresztą, nie wszystko jedno już teraz? Wiem, że tu jest skręt na lewo ku Dubrawiskom, ale czy go złapię w ciemności? Diabła tam! Posmarowałem prosto ku Waksmundzkiej. Zorientowawszy się, znów wracam ku stawowi i — oto — wy wąchałem raczej, wyczułem, niż wypatrzyłem żółty znak! Nie skusisz mnie szatanie! Już go nie puszczę teraz! — podeszwami będę patrzał!
Posuwam się powoli, ale pewnie. Im bliżej jednak ów zatracony las na dole, tym lęk mnie mocniej trzęsie: ugrzęznę w nim, jak amen w pacierzu. A taka świadomość to najgorsza: człek za konieczność, za fatalność, zaczyna już uważać przeszkodę... a fatalizm łamie najtęższych graczów —