Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/247

Ta strona została przepisana.

nicy. Czyż nie mogło i mnie się to przytrafić? — rozumowała żona. Jakżeż mi miło było zadać kłam tym czarnym przypuszczeniom!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . .

I kto da wiarę? We trzy tygodnie później wybrałem się w większym towarzystwie z żoną swą rodzoną na Żółtą Turnię; wracaliśmy też przez Dubrawiska, ale sami, bo żona w górach nie potentatka, więc odbiliśmy się od towarzystwa I w tym samym lesie, na tym samym miejscu, utknęliśmy w ciemnościach, bo dodać muszę: światła „wyjątkowo” zapomniałem...
Ale tym razem spryt dopisał Płońskiemu: wyszedł nam na spotkanie z p. Jerzym Makarczykiem, no, i z latarką: byliśmy ocaleni...
„Ten lasek, ten lasek, ach, te przygody...” — nuciłem sobie w powrocie, trawestując modną w średniowieczu piosenkę Zimajerki z „Węglarzy”...