Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/249

Ta strona została przepisana.

tragedia cała! Cóż robić? — turyści pleno titulo tak się z przybytkiem Towarzystwa obchodzą!
Odbijam jedno z zabitych okien, bo nie ma sensu pozbawiać całkiem światła i nie wietrzyć tej nory troglodyckiej, — i roztasowywamy się do obiadu. Smakuje, jak delicje, zwłaszcza, że zabrana przez nieuwagę wiśniówka chwali swego twórcę...
Po obiedzie drobne spacerki to pod Ornak, to ku Kominom Tylkowym, to wreszcie w obfite trawniki Trzydniowiańskiego Wierchu, i — spać, by sił nabrać na pracowity dzień jutrzejszy. Spało się tak soczyście, że nawet poranne manewry armii, która się wybierała na pomiary, nie obudziły nas. Ale czemu ta armia taka jakaś niezdecydowana dzisiaj? Miano ruszyć o 4-tej, a tu już 7-ma i komendy nie słychać... Ba, dowódca, p. kapitan od teodolitu i astrolabii, nie wierzy w pogodę! Ładna perspektywa dla nas! Aliści po raz pierwszy okazujemy się mężniejsi od ludzi oręża:
— Idziemy, pani Eugenio?
— Oczywiście, idziemy...
Istotnie, chmurno dziś na niebie i ziemi, ponuro... Ale chmury wysoko, jędrnie w powietrzu. Cóżbyśmy zresztą robili? — wracali, czy co?
Zrywamy się tedy do lotu. Trzydniówka, Chochołowska polana — to słupy dla nas przydrożne; sypiemy na Bobrowiecką przełęcz. Łagodna ona, nie stroma, — wprost zaprasza do drogi... A niebo zapłaciło nam sowicie za zaufanie, bo szare chmurzyska powsiąkały gdzieś w przestrzeń, a oko słońca dobrotliwie spozierać zaczęło, jak to my też sobie radę dawać będziemy z tą Osobitą... Tym ci re-