wozu nie zapowiada: ot, zwykła dolina trawiasta ze snującym się na dnie rozszczepionym na liczne gałęzie potokiem. Idziemy dość długo pod bieg tego potoku. I, oto, widzimy rodzaj skalnej bramy z ciemnozielonym, przed półwiekiem już chyba wymalowanym znakiem; zwęża się tu dolina i miejscami istotnie do wąwozu się staje podobna. Nie wszędzie jest i potok, a przynajmniej woda w potoku, bo nieraz po suchym łożu wypadało trawersować. Już tu miejscami tamują drogę powywracane smerki, suche gałęzie itd. Zielone znaki powtarzają się zrzadka, — widać tędy droga właściwa...
Łożysko potoku zaczyna się wznosić w górę, skałki zacieśniają się, tak, iż w pewnym miejscu mamy wcale niewygodną przeprawę: chlusta sobie siklawka z progu, boki przeraźliwie strome, i tylko jakieś z piekła rodem obejście przesmykiem wiedzie na górę... I oto właśnie tu, właśnie podczas owego paskudnego obchodzenia, wyszarpnęło mi coś pelerynę z pod plecaka: czarną plamą na najprzykrzejszym cyplu zawisła. Odważna moja towarzyszka wyratowała mi ją.
Idziemy dalej. Karkołomnych takich obejść już nie ma, ale mimo to droga się pogarsza: potok już teraz w głębokim trawiastym jarze sobie płynie, a że dzieje się to wszystko w lesie wysokopiennym, więc zwalone wichrem ze stromych zbocz drzewa trupem zasłały łożysko. Leży to wszystko w sterty usłane, jak stosy kacerskie; całość wygląda, jak po trzęsieniu ziemi, albo przynajmniej po przejechaniu lawiny. No, i leźże, biedny męczenniku, na stos ten — co mówię! — na sto stosów, na tysiąc, — leź!
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/252
Ta strona została przepisana.