Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/255

Ta strona została przepisana.

nem rąbię na prawo i lewo. Nie tak kosiarz wprawny kłosy kładzie przed sobą, nie tak rycerze skrzydlaci bruzdy w zagonach ultajstwa kozackiego siekli, jak ja kładłem, jak ja siekłem i przetrącałem badyle tych pokrzyw, trupami znacząc drogę za sobą! — bujne życie przed nami, a za nami — śmierć!
Zmienia się panorama: jar potoku się spłaszszcza, sam potok to jest, to go nie ma. Drzewa tu rzedną, tendencji walenia się z góry w płaski potok nie mają, ale pokrzyw tu za to dwakroć więcej, a przyłączają się do nich olbrzymie łopiany, co, niby sombrera ocieniają spód; stąd błoto na tym odcinku. Co nas to jednak obchodzi: — w buciskach i tak woda chlupie, choć dzień piękny i suchy... Prujemy piersiami te fale zielonego morza, ale tylko łopiany pokornie się kładą; dwumetrowe pokrzywy bronią się jak umieją: nie tylko w ręce parzą, ale w twarz, w szyję za uszy! a może jeszcze gdzie! Pani Eugenio, kiedy koniec, kiedy koniec temu?!
Znów zmiana widzenia, tym razem na korzyść: pokrzywie panowanie się kończy, wchodzimy w połacie kosówki: i tu nie wszędzie puszcza, i tu drzeć się potrzeba nie byle jak, ale łaził tu ktoś, kiedyś, przed stu laty, — więc przedeptania jakie takie są...

„Kozdej bidzie kuniec przyjdzie” — jak filozofował juhas na Groniku; przyszedł i naszej: wydostaliśmy się na piękne trawy pod przełęczą i na przełęcz samą. Tu jesteśmy przedmiotem niemej obserwacji, podziwu, — bo ja wiem? — zachwytu