Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/259

Ta strona została przepisana.

puszcza — po wodzie! miejscami zawalone sucharzami. I znów z wody w pokrzywy i z pokrzyw do wody! Ale o zmroku pokrzywy już chyba lepsze, — przeważnie więc przez nie ciągniemy, zwłaszcza, że spady łagodnieją. Myliłby się jednak, ktoby przypuszczał, że przez to z trupami smreków skończone. Bynajmniej: co chwila leży taki ananas z koroną w strumień wrzepioną, a pień zdechlaka zagradza nam spad: winduj się na jeden, podłaź na drugi, okrakiem bierz trzeci!
Jeno, że gorzej teraz: słońce kończy już pracę dzienną; migała nam jeszcze przed chwilą czerwień promieni przez drzewa, teraz zmierzch się już czołga bokami... Aby nie komentować smutnej doli z dzielną towarzyszką moją, jak sama cierpliwość cierpliwą, — lecę niby chart, stuliwszy uszy; — nie pytam o nic, nie radzę, nie pomagam, — niech się ratuje jak może, bo inaczej, noc nas ucapi! I tylko przystanę w milczeniu od czasu do czasu, by z oczu pani nie ginąć, by jej pozwolić różnicę w długości kończyn nakładem czasu wyrównać; mam wskutek tego choć sekundy wytchnienia, towarzyszka — nic!
Rysi wzrok p. Eugenii światło już dojrzał; niech żyje Brestowa! W sam czas, bo noc już brudnymi łapy i nas, i otoczenie obmacywać jęła...
Coś się bieli na dole: całe połacie jakieś blado-żółte. Do czarta z zabawą! — to setki pni strzelistych, okorowanych, obrobionych, leży w poprzek na stokach i drogę nam zagradza; mosty formalne! Znów więc przełażenie, na co kogo stać... Nie zdzierżymy: to kilometr tego... Tedy do potoku re-