Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/260

Ta strona została przepisana.

tro! Ba, cały wypełniony drapakami gałęzi; to byłe korony tych oto obnażonych pni w prochu się tarzają i błocie gniją. Taki to już los koron w tych czasach zuchwalstwa i zepsucia! Prześlizgnijmy się zresztą po tym ostatnim, niezwykle ciężkim etapie: jesteśmy na dole, na ścieżce, którą opuściliśmy górą. Szliśmy tedy źle, co do czego nie mieliśmy wątpliwości, ale bez mapy, bez opisu, trudno w Zachodnich Tatrach najdogodniejszymi chadzać szlaki. Kto się boi „połazić”, niech w domu — wicie — siedzi...
Już-już zbliżamy się do światła... Górą nasza! będzie kolaja, co się zwie! Iść trzeba dość ostrożnie, bo błota tu dużo, padał widać niedawno deszcz. Sapiemy, ale lecimy. I cóż? — rozczarowanie: to nie Brestowa, to ognisko rozpalone przez drwali...
— A daleko ta Brestowa?
— Ha, jeśli chybko pójdziecie, to godzinka będzie.
Świeczki nam stanęły w oczach: półtorej godziny miało być z przełęczy — a godzina jeszcze stąd...
Ściskamy zęby i topimy się w błocie: byle prędzej, byle bliżej schroniska! Droga, zrazu koślawa, rozszerza się teraz, niemal w szosę się zmienia; tym ci gorzej dla spracowanych nóg: jednostajność i powtarzalność byle drobnego urazu — dokucza. W skałach każdy krok jest inny, odciśnień się nie nabawisz; to specjalność szos...
Ciemno już zupełnie, ale światło nam teraz, co prawda, niepotrzebne. Lecimy pół godziny, lecimy godzinę, mijamy jakieś zabudowania bez żywego