Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/263

Ta strona została przepisana.

do Zuberca, oj, nie chce... Czy aby nam z końmi nie skrewi?
Przyszło wreszcie do onego spania na sianie. Jako już honoratiores w oczach gospodarstwa, bo dobrzyśmy przecie znajomi, — otrzymaliśmy z p. Eugenią osobny sąsiek do użytku; pogorzelcy ulokowali się w drugim. Noc była nie tyle wygodna, co oryginalna: jesteśmy nie na żadnym stryszku, lecz w szczerej stodole gospodarskiej; siana moc, suche, wonne... pakujemy się do belkach, pstryk! i żarówka się przepaliła w latarce; urządzamy się po ciemku... Spało się, przynajmniej ja spałem świetnie, gdyż wbrew obawie, ciepło było w stodole. Ale nic sen, ciekawsze było przebudzenie.
O świcie już zaczął się ruch w sąsiednim sąsieku; sfrunęła na gumno sprawnie po belkach nasza wczorajsza dzieweczka; w sukience dzisiaj jeszcze ciekawsza.
— Dobre rano — rzuciła ku nam.
— Dobre rano, slecna — i czekam dalej. Co do diabła! śnię jeszcze, czy co? Po belkach opuszcza się teraz zręczny, zwinny, chłopaczek wczorajszy, ale... w sukience — i figlarnie nam rzuca:
— Dobrydeń...
Maskarada od rana? Zaintrygowało mię to — i wstałem. O, ja fuszer! o, gamoń! o dudek! delikatnie mówiąc... To ja wczoraj nie poznałem, że to była dziewczyna ten chłoptasek! Wróbel stary, wyjadacz! — nie wiedziałem, że z piękną dwudziestoletnią dziewczyną rozmawiam, a kokieteryjne uśmiechy za minoderię chłopaka brałem! Nie uwierzyłbym temu, gdyby to faktem nie było! małej