Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/268

Ta strona została przepisana.

po skalistych żlebkach ku Tomanowej. Nie porozumieli się jakoś, czy tylko nie zrozumieli z przywódcą, tak iż towarzystwo poszło dalej, ku Kościeliskiej, a p. Janina wróciła.
Łatwiej się jednak zdecydować na coś, niż to wykonać. Jakoś niesporo się szło, pewnie się tam trochę pobłąkało, dość, że wieczór zaczął się zbliżać. Zerwała się wichura, mgieł skądś nalazło, zaczął sypać zimny deszcz. I oto odbita od stadka osoba, bez grosza przy duszy — o to teraz mniejsza — bez sweterka, bez chustki do nosa — no i bez jedzenia (wszystko to wódz uniósł w plecaku) utknęła na noc gdzieś na zboczu Małołączniaka. Logiczne następstwa przyszły niebawem: nie tylko zziębła w poszarpanej przez wicher bluszczynie ale skostniała nieomal. Przygotowywała się już zwolna, krótko mówiąc na śmierć; już i modlitwy były, i pożegnania, platoniczne niestety dla męża i dzieci, bo i ołówek został w plecaku. W senność jakąś dziwną już zapadła, gdy w porannych brzaskach dnia, w tumanach mgły pędzonej wiatrem, ujrzała widmo jakieś niesamowite, w śmiertelnej, zdało jej się, koszuli. Widmo zbliżało się olbrzymiejąc w mgłach. Naraz:
— Alinka! — krzyknęła wpółomdlała matka, wyciągając ręce do widma.
Tak, była to Alinka, która pierwsza z ratowników dopadła skostniałej i napółprzytomnej matki...
Tak, — z górami żartów nie ma...