nów, ale i zamierzeń taternickich — diablo nisko spadł.
W sobotę 28-go sierpnia ruszamy. Dzień był dobrze chłodny, pochmurny, ale przelotne ptactwo szlachetne się już rozlata, coś przecie na finiszu zrobić trzeba. Tak, tak! ciśnie się już jesień w Tatry: dziś wyjeżdża z niczym prawie p. Jan Jaroszyński, jutro pp. Sędziukowie, pojutrze przemiła panna Janina Rodysówna, taterniczka nie tyle zuchwałego czynu, ile artystycznych odczuć, słowem odlot jeneralny na północ; lećmy na przekór na południe!
Poniósł nas tedy rączy samochód ku Łysej. Ostatnie pożegnanie — to cytryny, którymi już w biegu obrzuciła mnie troskliwa żona, choć kłamię, — jeszcze jeden promień uśmiechnął się do nas na Cyrli: widzieliśmy już zdaleka, że „coś ci się tam cyrni”, była to właśnie p. Janina, która dzisiaj myszkuje z braterstwem po okolicach autem... Jak lotne jaskółki, sfrunęły ku niej słowa pożegnania z ust naszych, ale ruszył pokrętłem bezlitosny szofer i — błyski źrenic skrzyżowawszy się w locie, — pogasły. Lecieliśmy tak 34 minuty do schroniska na Łysej; wiatr z nas fantazje wywiewał zawzięcie, ale — zgaś tu dmuchaniem gorejący znicz!...
Ruch na szosie do Morskiego obfity: 31 wracających aut naliczyłem w ciągu 34 minut; konika — żadnego! Jeśli nawet uwzględnić, że to godzina na powrót fiakrów za wczesna, to i tak stosunek pozostanie wykładnikiem kultury, co wszystkimi szczelinami pcha się do Tatr; nie poredzi na to nic O-