Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/272

Ta strona została przepisana.

czystości własny zachowały język, tymczasem słyszę, najszczerszy lud polski intonuje „swanta Maryjo”... Tak się ludzi przez kościół nawet przerabia... Gdyśmy my tak żywych obserwowali, p. Jerzy do umarłych poszedł: odnalazł byłych panów tutejszych, księcia Augusta Chrystiana Hohenlohego i jego „Lebensgefährtin” hr. Dąmbską von Lubraniec, geborene Brauns; pomarzył o znikomościach świata... Poszliśmy dalej...
Pokazało się trochę słońca, ociepliło się, ale tendencji do oczarowania nas pięknymi widokami dzisiaj, do owiania łagodnym tchnieniem polskiej jesieni, nie ma, o, nie! To też popędzamy, o ile to się zgadza z zasadami nie śpieszącego się nigdy w górach p. Stanisława. Wchodzimy w dolinę Jaworową, mijamy piękną Bramkę, skręcamy w Koperszady i z nich ku starej gajowni. Tu nieco zastanowienia, bo zarówno wskazówki, jak i ścieżki, niewyraźne; ale wkrótce wychodzimy na wyraźniejszą dróżkę myśliwską i, minąwszy Skoruszowy dział, zaczynamy się opuszczać w dolinę Kołową... Ścieżka tu biegnie niemal poziomo. Mamy wreszcie stawek Kołowy. Smutno wygląda: na całej powierzchni sterczą z niego głazy — płytki; zamrzesz niedługo, biedaku! Sama dolina posępna i dzika: górną jej część zawalają głazy, a spod Kołowego szczytu spływa olbrzymie piargowisko. Niewesoło tu w taki dzień, jak dzisiejszy, bez słońca, ale o ileż gorzej musi być w wicher i w deszcz!
Siadamy do obiadu; śpieszne nam do strawy gorącej, bo zimno przenikliwe... Na obiad mamy kaszkę z magikiem: mój Boże, jakie to wspaniałe ja-