Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/273

Ta strona została przepisana.

dło! Dlaczego to w domu tak rzadko się to jada! Względne jest wszystko na świecie...
Mamy wyjść na Kołową Przełęcz, pchamy się tedy w zatraconą otchłań kamieni. Rodzą się atoli pewne wątpliwości, bo objaśnienie przewodnika, że „idzie się dopóty, dopóki układ skały nie pozwoli wznieść się na grań”, jest w miarę elastyczne, zaś orientację utrudniają mgły. Nabrał wreszcie p. Stanisław przekonania do jakiegoś kominka, poszachrował z p. Jerzym, i przyszli do wniosku, że to to miejsce czeka właśnie na nas... Niech diabli wezmą! — ta dziura? No, ale kiedy trzeba, to idę. Moi towarzysze stromiznę już wzięli. Pan Roguski, że chodzi jak pająk, o tym wszyscy wiemy; konstytucję cielesną ma bajecznie przystosowaną do wspinaczki, p. Jerzego pamiętam z dawnych czasów: jest taki wrzepliwy, że zrasta się nieomal ze skałą, ale ja? Jednak jakoś wlazłem; jeszcze tylko ten wszeteczny trawers u góry, gorszy od samego darcia się wzwyż i — jesteśmy na przełęczy.
Zaczynamy się teraz przewijać między blokami, obchodzić po trawkach, no, i łapiemy tę drugą szczerbę, do której dociera ścieżka przez dolinę Jagnięcą od Zielonego Stawu. Pensum dnia dzisiejszego niemal wykonane. Biegniemy teraz co prędzej ścieżką na Jagnięcy szczyt, bo jakżeż go po drodze nie uszczknąć? Na szczęście, sytuacja niebieska się poprawia: mgły, co kryły zazdrośnie szczyty, gdyśmy się tu darli, porozdmuchiwało na boki. Szczyty prezentują się w całej okazałości! — groźne, jak gniew Boga samego!... Ot, — Łomnica z wrastającą w nią, niby wmurowaną sztucznie,