Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/276

Ta strona została przepisana.

haczyków, poprzeczek, wysuwek, nie mogłem dojść półsennym już dowcipem; wiem tylko, żem jedno zaczepił z drobiazgów odzieżowych, drugie powiesił, inne znowu położył — i wygodnie mi było.
Zimno w nocy, ba, rano jeszcze gorzej, posępnie jak na pogrzebie starganych nadziei... Z wyciągniętymi nosami, stanęliśmy dopiero o ósmej do marszu. Źle.... Deszcz niby nie pada jeszcze, ale czarne chmury zawaliły niebo, wiatr nimi po górze kotłuje; tu na dole ziąb taki, że zęby latają. A co będzie, gdy my się tam wzniesiemy do góry? Wszak mamy dziś zdobywać Czarny Szczyt...
Ponuro patrzymy sobie w oczy... — padł brzydki wyraz: Matlary, ale kto go wypowiedział, czyż przyzna się który z nas? Przypływ determinacji i — oto — wyciągnęli moi morowcy sine nosy ku Dzikiej dolinie. Idziemy...
Dźwięczą nam łańcuchy w skostniałych dłoniach... Martwotą i pustką wieje z doliny, a tu długa-długachna droga po kamieniach, złomach i śniegach. Pchamy się w te złomy, w ten wiatr, w te mgły, — zwykłe rozkosze biednego taternika, gdy słońce mu możnej swej pomocy odmówi...
Nieco życia na szare tło rzuciły nam kozice! Siedem ich tam widać na ścianie, smukłych, zwinnych, pięknych, jak marzenie... — siedem rzędem stanęło i namyśla się, jakby tu na grzbiet się wydostać, na skąpe trawczyny? Wysuwa się capek na czoło. Zadarł głowę, przemierzył, rozliczył i uznał widać, że zdzierży.... I wolnym, poważnym krokiem, mimo, że widzą nas niechybnie, puszczają się kozy gęsiego... Ze swego miejsca szczegółów nie widzimy, tym