Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/277

Ta strona została przepisana.

ci bardziej nogołomnymi wydają nam się ich posunięcia. Bractwo to wali po jakimś gzymsiku wdłuż skały, ku górze; wygląda jak przylepione lewym bokiem do skały, bo idzie na prawo. W pewnym punkcie przeszkoda: bruzda jakaś przecina skałę, snadź głęboka, bo zamyślił się cap-przewodnik; zajrzał do wnętrza, i śmignął, niby strzała tatarzyna na przeciwny brzeg, po czym ze spokojem angielskiego lorda wziął się na lewo do góry. Sześć jeszcze takich strzał furknęło w powietrzu — i żywy ten różaniec piął się dalej ku górze. Jak? — kóz się o to pytać... Wkrótce zginęły nam z oczu. I pomyśleć, że takie stworzonko chwytów nawet nie żądne, jeno kopytkami działa! A gdyby tak z nas który buty wziął na ręce, daleko w nichby zaszedł? Dwie minuty może trwało to kozie „wydrapanie się” na grań; wątpię, czybyśmy w sto dwie tego dokonali, o ileby nas w ogóle puściło... Moc dziwów jest na świecie... Dla tej jednej poglądowej lekcji koziego taternictwa warto było zębami na wietrze poszczękać!
A szczękamy przykładnie. Aby się tedy rozgrzać przed decydującym momentem wejścia w ściany Czarnego, towarzysze uradzili ugotować kakao. Mało jadam, mało pijam podczas marszu, więc też specyfików takich w plecaku nie noszę; ale uczynni patronowie nie tylko mi duszę postanowili karmić, lecz i podniebienie łechtać: i w tym „kakale” musiałem wziąć udział.
Podczas posiłku obaj wodzowie trzygłowej naszej armii jęli łamać dowcip nad lakonicznymi określeniami przewodnika, który w dźwięcznej mo-