Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/278

Ta strona została przepisana.

wie Szyllera jeszcze bardziej ścierał barwę z objaśnień. Płynęło z nich, że z dwu alternatyw mamy wybrać ten, oto, zachodzili, ciągnący się na prawo, nim dotrzeć przez jakieś płyty, co „gequert werden müssen”, do biegnącej ku górze rynny-żlebiku... Idziemy przez ten zachód, zazdrośnie poglądając na łatwiejsze, zda się, koryto ku przełęczy Stolarczyka, którą mieliśmy też w zanadrzu na wypadek, ale... „tam dobrze gdzie nas nie ma”, — najpewniejsza to prawda właśnie w górach.
Na razie na zachodziku jest nieźle, ale te płyty? te płyty gdzie? Tu jeneralicja dzieli się zadaniem: p. Jerzy idzie na lewo do góry, aby w świat spojrzeć, p. Stanisław ginie takoż na lewo, ja w palce pukam tymczasem. Kwadrans upływa, — wracają. Wywiadowca górny mówi, że kto wie... wszelako... jeżeli... wywiadowca dolny utrzymuje, iż niby coś... nie mniej przeto... zważywszy... Poszachrowali trochę i stanęło, że pośrednią drogą trzeba iść tam właśnie, gdzie ich nie było. Mnie już wszystko jedno, bo zmarzłem przez ten kwadrans na kość.
Idziemy, trudno nie jest, ale dostaliśmy się na skraj tak śmiertelnie stromego podcięcia, że w mgłach skłębionych obrazy sądu ostatecznego zaczęły mi majaczyć. Występuję na widownię teraz ja — no, bądźmy skromni, — nie tyle ja, ile lina, którą dźwigam, jak dotąd, od parady, a którą dobra p. Roguska wraziła mężowi w ostatniej chwili, lekkomyślny bowiem ten człowiek na krowią naszą wycieczkę postroneczek chciał zabrać o długości kilku metrów. Co mybyśmy robili z nim tutaj?