Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/279

Ta strona została przepisana.

— chyba obwiesiłby się na nim który z nas z żałości. Niech żyje przezorność niewieścia! — echem rozniosło się po górach — i skręte liny, niby węże żywe, rozprężyły się we wprawnych dłoniach lekkomyślnego małżonka.
Asekurując się zatem, minęliśmy one wszeteczne stromizny i puściliśmy się wzdłuż grzbietu ku kopule szczytu. Różne tu były fragmenty, jak, zresztą, zawsze, ale szło się dobrze, pod samym szczytem wypadło się jeszcze za jakimś zielonym zachodzikiem oglądać, ale co to wszystko znaczy wobec takich detektywów, jak moi towarzysze!
Powoli jednak, powoli... Granióweczkę musimy jeszcze odrobić, a uczciwa, psia kość, jak uczciwość sama. Ufff! gimnastyka: ile tu łamańców trzeba było zrobić, ile przewinięć! Cały czas z asekuracją, ale ile to czasu na to potrzeba! Zaczynamy się obawiać, czy go aby wystarczy...
Spania określonego na najbliższą noc nie mamy: mówiło się coś o szałasach w Jaworowej, o Jaworzynie samej, ale trzeba to było zdać na los; jedno wiedzieliśmy: że cnotliwie w łóżkach, to my spać nie będziemy...
No, teraz „ein scharfer Reitgrat” — po naszemu: ostry koń — i mamy Czarny Szczyt! Długo tu nie popasamy, bo mgły! Zimny wiatr nimi pomiata, miętosi je, bałwani, ale tak misternie, byśmy aby nie zerknęli w świat. Nic to, bo na długim grzbiecie kuszczytowym widoków w jasnych interwalach mieliśmy dość: aż oczy ćmiło! Żadnych tajemnic: wszystkim nas góry uraczyły, co mają, i szczyty nam pokazały, pióropuszami mgieł zdobne, lub