Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/28

Ta strona została przepisana.

Oczarowani jesteśmy przepięknym widokiem zamykającego dolinę pasma Wysokiej aż — hen — po Kończystą... W mgłach wszystko to wprawdzie, ale rwą się co chwila rozwiewne zasłony i przywierają wtedy olśnione oczy do masywów skalnych, czernią aksamitu łyskających spod mgieł. Chwytamy okiem i całą przecudną panoramę, i kojczyk, ku któremu właśnie dążymy. Biermy się do niego!
Droga „nieco zawikłana”, objaśnia Chmielowski; rzeczywiście, zawikłana! Śniegu moc, — niewiadomo, jak iść... Manewrujemy po skałkach, — mając przecie wyczucie moi towarzysze... W miarę posuwania się w górę — coraz gorzej: zaczynają się wymyślne trawersy przez żleb, po zlodowaciałym miejscami śniegu... Lina w robotę! Wolniutko, asekurując się przykładnie, posuwamy się wzwyż. Techniczne pokonywanie trudności tak nas pochłania, że zapominamy o widokach, zapominamy o czasie... Pod samą przełęczą całkiem poważne manewry na szczerym tu już lodzie.
Mamy wreszcie przełęcz, ale — ku przerażeniu — konstatujemy, że to już dobrze po 6-ej: czai się mrok, a gdzie my jeszcze od celu! Pokusa przy tym dla moich folblutów: tak blisko szczytu Zmarzłego jesteśmy... No, no — bez zachcianek, panowie!
Pierwszy rzucam okiem na stronę Batyżowieckiej doliny, gdzie stosownie do obietnic p. Stanisława zejście miało być, jak po stole. Skamieniałem: mroczna czeluść zaśnieżona biegnie w dół, — zejście jak z wieży Mariackiej! Zimna mgła przesłania drogę, wprost nożem ją kraj... Skała mokra w kulisach. Chce się w dodatku jeść! Nie ma czasu —