Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/281

Ta strona została przepisana.

ko, przechyl naczynie, — — a diabli tam sabat z radości odprawią...
Gdyśmy byli w tej „gut gestufte Rinne”, zasłaniała nas cokolwiek od wiatru skała; znalazłszy się na przełęczy pod Papirusowymi turniami i wytknąwszy nosy ku Czarnej Jaworowej, omal nie zawyliśmy: chlasnął nas w twarze taki zimny wiatr, że dech zaparło w piersiach. Girlandy lodowe z przemarzniętej mgły, czyniły wrażenie, jak na urągowisko, gali jakiejś niesamowitej, na powitanie nas urządzonej...
Spojrzałem w dół — i zmartwiałem do reszty: czarna czeluść żlebu wyszczerzyła zęby. Ma to być „mässig steile Schlucht”, a droga — „nicht schwierig”. Ale, oczywiście, nie w dzisiejszych warunkach, gdy wiatr lodowaty szkliwem opancerzył skałę i mrozi nas do kości! Czuprynę p. Stanisława w lot sadzią ubiera, a pelerynę moją za paskami plecaka z czarnej popielatą zrobił... Skała staje się śliska. Szczęście jeszcze, że dziś dzień pogodny, bo inaczej śniegiemby nas zaniosło do oczu...
No, marsz w ten żleb! Znów p. Jerzy idzie pierwszy: eksplorator to przedziwnego nosa! Dopełniają się z p. Stanisławem wspaniale: jeden — przewodniki ma w głowie, szlaki podniebne zna, jak sałaciarz warszawski ulice, orientuje się, wietrzy, niby Holmes, drugi — technik we wspinaczce świetny, przytomny, ryzykowny, a mimo to ostrożny! Nie chcę przez to powiedzieć, że pierwszy mniej sprawnie chodzi, drugi mniej sprawnie kombinuje, Boże mnie uchowaj! — obaj są cymesy w obu kierunkach, ale tak się jakoś bezwiednie podzielili rola-