zjeżdża. I ten moment denerwuje mnie najmocniej: wydaje mi się, że jakoś za ryzykownie to robi, no, aleć on lepiej wie... Przykre tylko wrażenie czyni okoliczność, że obaj morowcy ręce mają ubarwione krwią, jam tylko bez skazy... — czy zasłużenie?
Ale jak to diabelnie wolno idzie wszystko! Pierwsze 40 metrów żlebu myśmy z pół godziny „szli”. Biję się w piersi: to ja tak wybitnie wstrzymuję pochód, ale sza! — może tamci się w tym nie połapią?
Wreszcie po prawym boku żlebu jakoś uczciwiej się idzie; żleb się spłaszcza, rozszerza i sprowadza na górne piętro Czarnej Jaworowej, zasłane rumowiskami i przetykane śniegiem. Na jego białe płaty się kierujemy: dają jakie takie chociaż oparcie oku, bo wkrąg beznadziejna pustynia kamienna! Robi się teraz cieplej, wiatru tu już nie czuć prawie. Szarzeje powoli... — tak, tak, szósta godzina minęła, a w dzień tak od mgieł posępny na granicy września — to już zgon dnia. Zmierzch wyraźny: kontury przedmiotów zlewają się, zacierają, a my jesteśmy dopiero na usypisku najwyższego piętra. I jakby na zamówienie u szerokiego płatu śnieżnego, spod którego sączy się strumyczek, wita nas głaz potężny, podcięty dołem, z rodzajem nawisu u góry. Z niewielkimi adaptacjami, polegającymi na wygarnięciu kamieni z podcięcia, zamienia się on w pyszną kolibę. Czego więcej szukać? — lokum jest, woda jest, — pozostańmy tu na noc. W tym zakątku doliny jesteśmy wszyscy po raz pierwszy, a czeka nas jeszcze zawikłane dość zejście z progu na dolne piętro doliny. Mamyż wojo-
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/285
Ta strona została przepisana.