Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/286

Ta strona została przepisana.

wać z nim po ciemku, by pod nim ewentualnie nocować? albo w najlepszym razie do szałasów juhaskich się dostać?
— Taka noc przecie nie hańbi — odezwał się któryś.
— Hańbi? — oburzyłem się trochę sztucznie — przeciwnie, zaszczyt przynosi!
Czułem, że z mojej to winy ten nocleg, ale niech mi za niego dziękują: widzieli noc w górach, jakiej może nie zobaczą nigdy!
Siódma godzina... Cisza zupełna, — leciutkie tylko bulgotanie potoku pod śniegiem oznajmia, że to nie dolina śmierci, bo snadnie za taką możnaby było wziąć te pustacie kamienne.
Zakładamy gospodarstwo. Wnet p. Stanisław na łyżeczce, wbitej w szczelinę, zawiesza latarkę mikową, rozkłada drobiazgi po zakamarkach koliby, urządza sobie kuchnię, siedzenie i gotów do kolacji. To samo my. Mamy apartament o trzech kuchniach, służących jednocześnie za jadalnie, sypialnie, bawialnie, jak kto chce, no, i wspólny front, rzęsiście oświetlony, co ma stanowić reprezentacyjną stronę apartamentu. W ogóle samopomoc — to żywioł taternika, a wyrabianie i pobudzanie jej w jednostkach jest pięknym atrybutem sportu górskiego. Któżby np. przypuszczał do dzisiaj, — ja sam o tym nie wiedziałem, że we mnie kryje się pod powłoką zewnętrzną wybitny materiał na — kucharza? Kaszki, jakie ja dzisiaj na kostkach bulionu gotowałem, są, dalibóg, o całe nieba lepsze od partactw byle garnkotłuka; to też powtarzam sobie to danie, — i namyślam się właśnie, coby z