Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/288

Ta strona została przepisana.

trzysta uderzeń o kamień; pomogło... Mimo dobrych chęci nie udał mi się sen: zdrzemnąłem się wprawdzie raz, drugi, po parę minut, ale budzili mię współlokatorzy rozmową: ot, w tej chwili np. snują wspomnienia wojenne, z 20-go roku, jak to oni chcieli z zenitowych armat bolszewików z nieba strącać, ale — bolszewików u góry „nie okazało się”; za to rzewnie wspominają ogniomistrza Padę, co im „klenikanty” kazał czyścić. Już parokrotnie o uszy obiły mi się te klenikanty, — ki to pies? To w terminologii wspomnianego ogniomistrza — drobiazgi, utensylia podręczne. O, nieśmiertelna wynalazczości językowa polska! — o, przedziwnie maskowana manio pożyczkowa! Toć to po prostu: „Kleinigkeiten”, czego by się żaden detektyw pruski w klenikantach nie domyślił! Mógłżem po takim odkryciu lingwistycznym spać?
Wyglądałem z pod kaptura od czasu do czasu — i czar nocy górskiej przemógł wreszcie znużenie... Proszę sobie wyobrazić czarne prawie niebo, rozgwieżdżone tak mocno, że blask gwiazd aż razi, niebo, przeorane białym gościńcem, i tam — gdzieś — za turniami jeszcze, niewidoczny księżyc. Ot, znalazł sobie jakąś szczerbę, rzucił snop jasnych promieni, co wolno, jak po aksamicie, suną świetlną plamą po czarnych przeciwległych ścianach... Ale wnet podniósł się nad grań za nami, gdzieś nad Lodowym czy Baranimi Rogami, — — — i rozlał się srebrem po całej przestrzeni ścian: Kołowego, Świnki, Żółtej Czuby... Pełnia; widno, jak w dzień. Mgły, co nas męczyły do wieczora, pierzchły gdzieś za dziesiątą górę... Jak pod kloszem z kryształu, na-