bijanym złotem, czujemy się tutaj; a to złoto ruchome: Wielka Niedźwiedzica krąg przed nami czyni, niby wskazówka wielkiego zegara... — płyną, płyną, płyną godziny...
Nastrój zgoła balladowy; milknie nawet chęć do gadania; zamyśla się człek i wzrok mu ucieka, daleko, daleko... Światełko jakieś w dali: to błyśnie jaśniej, to rozmazuje się w przestrzeni; ha, to w Jaworzynie pewnie ktoś czuwa, a może i dalej gdzie, na Podhalu?...
Ale oto ciemny ton nieba szarzeje, staje się popielaty, jednocześnie bledną jarzące się gwiazdy; cała przestrzeń nasiąka brzaskiem... Widniej nieco się czyni, ale nie wyraźniej: dotychczas mocny blask księżyca ostro rysował kontury, refleksy biły od skał: błyszczało niemal otoczenie; teraz matowieje wszystko, ... zaciera się... Nie na długo jednak, bo nowe cuda zaczynają się dziać. Jest godzina pół do piątej. Popielate niebo nabiera barwy perłowej na widnokręgu; w miarę rozlewania się jej ku kopule nieba i ona bieleje na razie, później w leciutki róż przechodzi... Jeszcze dalej, jeszcze wyżej, i róż się mieni; inne odcienie sączą się do niego: coś jak gdyby złoto rozpylało się w bladej czerwieni... Gra barw na chwilę nie ustaje: tonąc w sobie wzajem nowe rodzą akordy... Snadź podniosło się już słońce za nami, bo robi się — dzień...
Dotychczasowe obserwacje robiłem z pod kaptura, w kolibie; piękno wywabiło mnie na zewnątrz... Brrr... — chłód poranny oblata... Rozprostowywani pogniecione kości i odrzucam kaptur.
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/289
Ta strona została przepisana.