komenderuje nasz wódz, jazda w dół! Grzebię się jakoś po śniegu, to po mokrych ściankach, które już wolę, bo śnieg diabelnie jeszcze stromy. Jak tę godzinę czepialiśmy się wszelkich załamów, grządek, zachodzików, nie widząc wiele przed sobą, trudno mi sobie uprzytomnić: droga, jako całość, nie istniała dla mnie: na fragmenty się rozpadła. I rzecz ciekawa: gdy z tamtej strony, mając czasu jeszcze dość, skrupulatnie linkąśmy się wiązali, tu w znacznie trudniejszych pozycjach, a w zgoła już trudniejszych warunkach, sypaliśmy bez żadnej asekuracji. Pospolita to rzecz w górach... — a tak to przystaje do naszej systematyczności sarmackiej!
Ciemno już niemal zupełnie... Spragnionym wzrokiem chwytam pręgę, którą bardziej już pozioma biała pokrywa doliny przypiera do czarnych skał, zbliżamy się ku niej — chlust! P. Stanisław już Rubikon zmógł i — ot — jedzie na czekanie ku dołowi. Za chwilę majaczeje na śniegu sylweta p. Jerzego... Ja jeszcze się grzebię na skałach, trudno mi dość idzie, ciupaga diabelnie mi tu wadzi, przekładam ją z ręki do ręki.
— Rzucić ją, do diabła, na śnieg! — słyszę z dołu.
Rzucam ją do diabła na śnieg, poleciała ze dwadzieścia metrów. Włażę na on płat, dość stromy jeszcze, ja teraz z gołą garścią, jak żołnierz bez karabinu! Gdzieżeś, ach, gdzieżeś, ciupago kochana...
Pan Stanisław obwieszcza, że leci przodem na czekanie, bo musi „za dnia” drogę dalszą wypatrzeć — tyle go i widać! P. Jerzy stanął smętnie nad
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/29
Ta strona została przepisana.