jak łatwo narazić się można na karę za nieuwagę w górach! — sprawiedliwe są bowiem... Upadek był, rzekłbym, klasyczny: brzdęknęła panna Cesia na górną kondygnację i odbiwszy się od niej uczciwie, wpadła w koryto. Plecaczek zrządził, że głowiną nie stuknęła o kamień; skończyło się na paru sińcach w okolicach trudno dla wywiadu dostępnych, no, i na mocnym zdrapaniu rączki. Rezolutna dzieweczka zaopiniowała jednak, że to nic... — pogodnie przyjęła pierwsze ostrzeżenie. Ba, nie każdy karierę od Cubryny zaczyna... W każdym razie baczność się zdwoiło.
Fragmenty coraz trudniejsze, miejscami wprost diablo niełatwe... — choć w „skali trudności” takiego określenia nie ma. Wprowadzają nas do początku bardzo stromego wąskiego żlebu, spadającego od Przełęczy Hińczowej O, Jezu! jaka, psiakrew, krucha! — niczym chróścik w zapusty. Okpiwamy trochę żleb, dzięki sprzyjającym warunkom, bo, oto, młody śnieg leży płatami; ma się przynajmniej złudzenie uczciwszego jakiegoś ośrodka. Ale i tak płakać się chce miejscami. Ot, np. półeczka przysypana śniegiem; krucha, śliska, — o, rety! Naprawdę, że tu jak po ostrzach noży się stąpa! Mimo to liny p. jenerał w ruch jeszcze nie puszcza: do jutrabyśmy w tak licznym towarzystwie z liną się grzebali; poza tym ocenił, że pomimo figla p. Cesi, gromadka stoi na wysokości zadania.
Dotarliśmy wkrótce do Hińczowej Przełęczy; droga stąd na szczyt to przechadzka dla grzecznych dzieci. Zrazu trawki, później skała, jakaś skośna
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/301
Ta strona została przepisana.