Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/304

Ta strona została przepisana.

dżonym stropem niebieskim i ranka nie doczekać, zgasła, zanim błysnęła... Pewnie, że milsza toby była noc, niż w zacieśnionym schronisku, ale.. gdy człek się już do ludzi zbliża, z komentarzami już się liczyć musi. Na Polskęby gruchnęło, że pan jenerał pod schroniskiem spał. Co robić? — taki już świat...
Od 7-mej idziemy z latarkami: p. jenerał świeci uczciwą swą latarnią mikową, my z doktorem prztykałkami elektrycznymi. Zbliżamy się do kresu: do jeziora na dół kilkadziesiąt metrów zaledwie... — gwiazdy skrzą się w nim te same, co u góry... Cisza, aż w uszach dzwoni... — cudnie... I — ot — tu się dopiero zaczyna tragedia, tym razem już dla całej gromadki. Nad jeziorem ciągną się wielkie połacie kosówki: w dzień widać w niej wszelkie łysiny, przeręby itd., ale teraz żadna latarka z oddali nie upatrzy przejścia, a forsowanie płatów au naturel tu wyłączone. Jakże rozwiązać zadanie? Najłatwiej byłoby usiąść i płakać, ale próbujemy innych metod: ot, pójdziemy górą wzdłuż płatu: natrafimy przecie na jakie koryto, co sprowadzi nas w dół. No, i poszliśmy... Golgota nas tu czekała: co chwila ktoś się sztarbał i na kamienie pozarastane leciał... Ale co tu opis objaśni? — to trzeba samemu ciemną nocką takich balansów spróbować! — czarci niech na wesele takimi szlakami chadzają! Wtłopaczyliśmy się wreszcie do jakiegoś zawalonego kamieniami i pokrzywami porosłego koryta. Zmiana kierunku na lewo w dół, i po nowej serii wykrętasów — ścieżka! ścieżka, co wokół Morskie Oko oblata... Przepiękną promenadę zrobionoby z tego gdzie indziej... — ale myśmy pono wyjątkowi este-