Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/305

Ta strona została przepisana.

ci — wyższe duchy — naturę kochamy, dzicz. Więc i tu, w miejscu dla każdego laika dostępnym, wolimy bezładne kupy głazów, nastermanych na siebie i broniących bohatersko obejścia... Jak przedziwnie ten estetyzm godzi się tu z przyrodzonym nam — nieróbstwem... Gromu na mą głowę, gromu, bo bluźnię! prawda, o esteci?
Idziemy wybrzeżem zachodnim, pozotawionym właśnie w owym stanie dzikim. Pląsy tu niesamowite czekają cię nocą, nieszczęsny taterniku pośledniejszej klasy! Giąć się będziesz, kulić, wydłużać, skręcać, zwężać i rozszerzać, słowem używać będziesz jak w studni... Doznaje tego w tej chwili nasz p. Władysław, zresztą, i my z nim. W jednym miejscu, gdzie trzeba było na brzuszku się pod padłym drzewem przeczołgać, wręcz odmówił: siadł już zrezygnowany; na szczęście, światło rzęsiściej jakoś błysnęło w schronisku i to go uratowało.
Stanęliśmy na miejscu o godzinie 10-tej; co najmniej trzy godziny po ciemku! Zmęczeni byliśmy, oczywiście, wszyscy, ale biedny nasz towarzysz był wprost — zmasakrowany: oczy mu zapadły, podsiniały, twarz niemal zielona, kurcze bolesne w nogach... Nieporozumieniem wielkim było wzięcie przez niego udziału w tej wycieczce, no, aleć bez próby czy kto siebie zna? Próba była może za forsowna, — czy jednak może zaszkodzić mężczyźnie, jak dąb w sile wieku? I co powiecie? — po onej kalwarii pierwsza uwaga tego człowie-