Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/307

Ta strona została przepisana.

nymi podmuchy detonuje wprost ludzi. Ot, zaraz po skręcie, gdy znaleźliśmy się na jakichś chropowatych skałkach nad sączącym się potoczkiem — awantura: dmuchnęło tak znienacka, że mocny, jak dąb, jenerał zachwiał się na nogach, po czym puścił się za własnym kapeluszem; ja w tym momencie rezolutnie przypadłem na kolano; ale najlepiej wyszli doktorostwo, bo całą zawartość potoczku nagle uczuli na sobie; dwie najlżejsze niewiasty „ocalały”: powtórzyła się bajeczka o dębie mocarnym i ustępliwych wierzbkach... Rzadkie to były figle, ale trzeba się było mieć na baczności.
Mimo wszystko, szło się nam świetnie. Minąwszy zasięg spadku kamieni z przełęczy pod Rysami, siedliśmy sobie do zasłużonego śniadania; droga na Rysy bowiem fatyguje nieco. Nie wiem tylko właściwie, czy to ona się popsuła z czasem, czy ja się z czasem popsułem...
Pyszna była — pewna chwila, gdy dwoje niemiaszków, widząc na czele naszego pochodu imponującego p. Mariusza, okręconego liną, obciążonego wielgachnym worem, z kilometrowym czekanem w dłoni, dyskretnie rzuciło pytanie:
— Wie heisst der Führer?
— Das ist kein Führer; das ist ein General — rzucił doktór. Niemiaszkowie zdębieli; we wrodzonym sobie bizantynizmie, gdy idzie o „Generałów”, zaskoczeni nieoczekiwanym wyrazem, zażenowali się; mąż przesłał gest ostrzegawczy żonie. Drobiazg to, ale jakże charakterystyczny...