Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/309

Ta strona została przepisana.

Zuzanną ze starcami, powiedziałby kto złośliwy; reszta towarzystwa pobiegła przodem. Zmarszczył brwi p. Zaruski, bo strach jak nie lubi rozpraszania się gromadki: armia w ordynku zawsze winna chodzić... Ale los dał mu satysfakcję, bo dezerterzy zamiast skręcić na prawo ku ścianie, pobiegli wprost żlebem na dół, co się często tutaj ludziom przytrafia.
— Stójcie! na Boga! pozabijacie się! — zawołał.
No, może tak źle by nie było, — ale pewien efekt napraszał się tu sam... Cofnęli się, — ale czy na długo? Znowu uciekli... Stracił wybitnie już humor p. Zaruski, zasępił się... Gdyśmy siedli w zupełnym już mroku nad Czarnym Stawem z milutką naszą Zuzanną, jął nam opowiadać, jakie to klęski trapiły ludzkość z powodu rozdzielania się towarzystwa na wycieczkach. Smętnie kiwaliśmy głowami...
Ciepło, cicho, mroczno... pierwsze gwiazdy zaczynają mrugać z zasnutego na ogół nieba. Zmierzch gęstnieje... noc spływa w majestacie... Błysnęło się naraz; pociesza nas p. Cesia, że to na pogodę... Diabła tam! za kwadrans lał deszcz, jak księżyc w pełni... blaski czasem leje. (— Aha! spsociłem p. Zosi, co przysłowia wywraca na nice.) Jak myśmy zmiatali w dół po „warszawskiej ścieżce”, — olaboga! Gdyśmy dobiegli do schroniska, zastaliśmy — ku zdziwieniu — zbiegłe nasze towarzystwo na zewnątrz, w kapturach na głowach... Co to, czyżby uróść pragnęli na jesiennym deszczu? Nie dopytywałem; zrozumiałem: była to delikatna ekspiacja za ucieczkę...