Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/314

Ta strona została przepisana.

Ze szczytu również bez odpoczynku opuszczamy się na boski wprost, puszystymi dywany wyściełany, szeroki, łagodny grzbiet, i nim przez kilka garbów dostajemy się na Kopę Koprową. Ale wolnego! wolnego! Będziemy tam... z przeszkodami... Bo oto piękne niebo zaczyna się powlekać oponami; gęstną one, jakoś ciemnieją i kwadrans nie upłynął, jak plugawe cielska chmur, warczących na się wzajem, jęły się przewalać po ołowianym niebie. Huknęło naraz, jak z tysiąca moździerzy, pręga ognista rozdarła chmury i grad wielkości orzechów laskowych, a kształtu małych gruszeczek, ostrzeliwać nas zaczął siarczyście. Taka szelma kąśliwa, że uszy chciała poobcinać, a taka namiętna, że za pięć minut brodziliśmy w nim po kostki. Powetowało sobie niebo dwutygodniowe zawieszenie broni! Pioruny skakały zygzakami po jego kopule, grzmoty huczały, jak megafony niebieskie, a grad do krwi niemal ciął po rękach i po tych kawałkach nosów, co wyzierały nam z kapturów. W pewnym momencie grad przeszedł w ulewę, która z podniesionych śluz niebieskich chlustała na nas, niby one potopu fale, co nieprawość wszelaką ze stworzenia zmyć miały... Przypadliśmy trochę ku ziemi pod przechyliną grzbietu, bo wicher się zerwał nieprzyzwoity. Jak skurczone tobołki, czekaliśmy końca...
I jak niespodzianie to przyszło, tak jeszcze bardziej niespodzianie minęło. Wysypało się, wylało widać wszystko z chmur, co było przeznaczone dla nas; poszybowały dalej... Ucieszone słońce wnet się uśmiechnęło, co tym milej widzieliśmy, że ciepłota po burzy spadła znakomicie. Ze dwie godziny nas