Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/316

Ta strona została przepisana.

co chwila człowiek zawadza... — niech zginą te oazy udręczeń!...
Wypełzliśmy wreszcie na olbrzymie błotniste rąbanisko, którego bokiem biegnie droga jezdna przez Cichą, rzeka jezdna należałoby powiedzieć; burza dzisiejsza w kałuże pozamieniała wszystko...
Zmierzch już się ściele i nurza po błocie. Zaczynamy więc lecieć, owej burzy podobni. Idzie dwu ludzi.
— Daleko do Podbańskiej?
— Pół godziny drogi.
Odetchnęliśmy; to się jeszcze wytrzyma... Dopadamy wylotu doliny Koprowej. Podświadomie obawę jakąś odczuwam... Ja tu jeszcze nigdy w życiu bez zawikłań nie trafiłem, — prawda, Michał? prawda, pani Eugenio? prawda, panie Henryku? I gdyby tak człowiek przed wyjściem z domu w ten czy w inny sposób przestudiował drogę! Zawsze zostawiam to sobie na wypoczynkową lekturę w schroniskach — i jakże często różne przyczyny uniemożliwiają ją! W tym razie na przykład — brak przewodnika samego.
Krótko mówiąc, minęliśmy właściwy skręt na lewo, w las, i lecimy błotną drogą prosto. Za długim mi się wydaje to lecenie... Szczęściem, dwa cienie wyłaniają się z ciemności, tak, z ciemności, bo już czarna zapanowała noc...
— Hej, gdzie tu skręt do Podbańskiej? — wołam.
— Wy do Kokawy lecicie, ale to daleko, daleko... — odpowiada jeden z cieniów w jakimś nieznanym mi słowiańskim języku; domyślam się raczej niż rozumiem.