Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/317

Ta strona została przepisana.

— A niech pioruny nad nami zagrają! — ryknąłem — toć ja już leciałem raz nocą do tej Kokawy z panią Eugenią!
— No, a gdzież Podbańska?
— Tego my nie wiemy, my nie tutejsi — odrzekł cień głosem, który przynajmniej na setkę kilometrów pozwalał szacować stałe „bydlisko” tych gości. Ale i to za mało: przyznali się, że na zarobek czterysta kilometrów tu jechać musieli. Pożytku z nich, widzę, nie będziemy mieli zwłaszcza, że mało się wzajem rozumiemy; dwa tylko wyrazy wybijają się z chaosu: „hostinec” i „koliba”; oba mają posmak spania; gdy więc zaczęli nas pociągać za rękawy i coś w dali wskazywać, poszliśmy za nimi. Ciągną nas w Koprową dolinę — co z tego będzie?
Po półgodzinnym rączym marszu wyjaśniła się rzecz: wielka partia drwali, kilkadziesiąt chłopa, rezyduje tu w Koprowej w obszernym szałasisku, z kory drzewnej skleconym. W tych to zastępach cienie nasze obiecywały sobie znaleźć „wodców” na ochotnika. I nie omyliły się: za kilka minut dwu drabów przyjemnej powierzchowności z dwiema oślepiającymi lampami rowerowymi prowadziło nas retro do Podbańskiej.
Boże, Boże, co to była za droga! Rozhulała się nam, przede wszystkim, nad głowami burza, jakiej świat nie widział! Pioruny padały jak ulęgałki; niesamowite ognie błyskawic w trupim jakimś świetle ukazywały nam co chwila całe podgórze słowackie. Woda chlustała po śliskiej ścieżce tak, iż mieliśmy wrażenie, że w górę potoku idziemy.