Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/318

Ta strona została przepisana.

Zmęczenie łącznie z dziwną dusznością powietrza dech zapierało nam w piersiach...
— Że też tym idiotom chce się nas w taki czas dla głupich 20 koron prowadzić? — myślę sobie i drżę zarazem, żeby nie zwiali. Nie tacy jednak naiwni: i tak ze sprawozdaniem musieli być dzisiaj w leśniczówce.
Po iście podłej tej przeprawie, stanęliśmy w Podbańskiej. O, losie okrutny! Przespać się na podejrzanych workach tu niby można; ale zjeść, napić się — nic podobnego... A myśmy od rana na malinkowej diecie... Coś, co w przystępie dobrego humoru nazwano herbatą, o czarny pesymizm mogło było przyprawić nawet optymistę... Nie ta to już Podbańska sprzed lat, co i przytuliła i nakarmiła turystę. Do „Trzech Studniczek” przeniosło się życie. Niestety, sprawnie tak wszystko u nas się dzieje, że... do Podbańskiej przyjść trzeba, żeby się o tym dowiedzieć.
Panna Karusia nie miała, zdaje się, odwagi położyć się; jam ryzykant: ległem w sączącym wodą ubraniu, w czapce, „co kiedyś była biała”, no i w butach oczywiście...
Godzina 5 rano; świta... Z nieopisanym lękiem topię twarz w załzawionej szybie... Źle: mrozem na mnie buchnęło przez niedomknięte okno. Nie pada niby w tej chwili, ale brudne chmury przewalają się po zasłanym niebie: cudowna dwutygodniówka do historii należy...
— Najkrótszą drogą do świata! — oto hasło...
Po długim gadaniu, w którym padały tak brzydkie wyrazy, jak autobusem ze Szczyrbskiego jezio-