naż to czynić z siłą, skoro ból wprost miażdży człowieka?
Noc zapadła zupełna; od mokrej mgły przemiękliśmy na wskroś... Przed nami ciągle jeszcze bezgraniczne pole śnieżne, a śnieg — rzecz dziwna — niby lodowiec alpejski, popękany w głębokie rysy poprzeczne, czasem na pół łokcia szerokie. Pochyłość już jednak stracił, droga więc względnie wygodna. Co jednak będzie, gdy całun śnieżny się skończy i w słynne Batyżowieckie wstąpimy maliniaki — drżę na myśl samą!...
Oto wreszcie i one! Wystawić sobie trudno, co za męka teraz! Każdy niemal ruch do krzyku mię zniewala, — a tu — gramol się na głaz do góry z pomocą rąk i kolan, na tamten z góry siustaj, to znowu obchodź jakąś dziurę wielołokciową! Wszystko to mokre, oślizgłe, — to i owo pod stopą się rusza, tu i owdzie noga, jak po wosku pojedzie... W zwykłych nawet warunkach, w pogodę, w dzień, maliniaki to plaga moja: nie lubię, nie umiem po nich chodzić, a tu mokro, ślisko, ciemno, głodno, ból, — — straszne wprost warunki! „Speszenie” przy tym, objawiające się w drżeniu kolan, warunki te jeszcze pogarsza... To też obsunąwszy się parę razy mniej szkodliwie, bliżej końca tego piekła, gdy już dochodziliśmy do p. Stanisława, z którym utrzymywaliśmy jaki taki kontakt głosowy, uszczknąłem ostatni kwiat: głową na dół poleciałem w jakąś dziurę dwułokciową, zaorawszy poranioną nogą po kancie olbrzymiego kamienia... Skry mi w oczach stanęły!
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/32
Ta strona została przepisana.