Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/320

Ta strona została przepisana.

ty... pal go licho: nie wywołujmy z błota mar przeszłości!
Łysnęła mi w tym momencie ścieżka równoległa po drugiej stronie potoku. Mam wyjaśnienie, czemu owe czerwone znaki uciekły nam na lewo: tę sakramencką drogę, po której idziemy, już zarzucono widać i ścieżkę przeniesiono poza potok: to takie proste. Ale wracać się przez to bagno nie mamy zdrowia. Mapa p. Karusi twierdzi, że i ta droga tuż-tuż skręca przez potok ku tamtej: pójdziemy już tym skrętem. A tu, jak na złość, brzegi potoku się podnoszą, tworząc rodzaj jaru; sam potok na dole gdzieś zostaje. Próbujemy się opuścić ku wodzie, ale skosy takie młakowate, że ani rusz... Zaczynam kląć, co jednak nie wiele pomaga. Woda wali z Wierchcichej, szumi, pieni się... Złość mię chwyciła i gdy po spłaszczeniu się jaru blok jakiś podatny ujrzałem w potoku, tygrysim skokiem rzuciłem się na niego; furknęły mi nogi w powietrzu i jestem po drugiej stronie. Panna Karusia oniemiała:
— No, dobrze, a co ja? — nie czuła się zdolną do takiego kroku. Miała rację: to niesolidarność z mojej strony; przecie ona nóg sobie nie nadsztukuje... Ale nie zraża się byle czym p. Karusia: wtłopaczyła się na ten sam kamień w potoku, tylko z niego ani rusz... Naraz:
— Lu! — i jedną nogą zaryzykowała w wodę; ale zanim się zdążyłem zorientować, była już przy mnie. Pewna to firma, — od lat już tak twierdzę...
Musiała strzepać z siebie nieco wody, bo ta powyżej kolan sięgnęła. To było wyrównanie szans: mo-