Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/323

Ta strona została przepisana.

nym kierunku; trawersujmy zatem na lewo pod zbocze, a na Walentkowej musimy ją przeciąć.
Po pewnym wysiłku mamy ją. Już w domu... A juści! — Poczekajmy... ze dwadzieścia godzin!...
Ścieżki się właściwie domyślamy tylko, bo zasypana doszczętnie. O znakach w tych warunkach — mowy nie ma. Śnieżyca znów się wzmaga, temperara spada... Przesadzamy ramię Walentkowej; wreszcie stajemy w dolince przy kolibie.
Szósta godzina minęła... — pierwsze cienie bliskiego już zmierzchu kładą się na białych rozłogach. Dotychczas drażliwej sprawy ewentualnego noclegu bez dachu nie poruszaliśmy, bo i po co wilka wywołać z lasu? Gdy jednak zoczyłem wygodną kolibę, ozwałem się do towarzyszki:
— No, decyzja! Ja uważam, że powinniśmy się zaszyć tu jaknajgłębiej pod ten głaz i — poczekać do rana.
Aż się zatoczyła panna Karusia:
— Jak to? Tu, o pół godziny od Liliowego? A licząc się z warunkami i licząc, że to my, — niech będzie godzina... I mamy tu kwitować?
— A pani pamięta śmierć Bistrama na samym Liliowem?
— Aleć wtedy zima była — broni się — zresztą, dla mnie w tym moim ubraniu noc na mrozie bez ruchu — to również śmierć! Poza tym, ja z zamkniętymi oczyma już trafię!
— Ha, to idźmy, kiedy pani taka pewna...
Znałem ja orientacyjne zdolności towarzyszki, więc za niemożliwe tego nie uważałem. Ale jakże te zdolności zawodne są w wicher, w śnieżycę, w