Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/325

Ta strona została przepisana.

ale tak ją ten efekt zraził, że straciła całkiem pewność siebie. Bagatela...
— Nie ma co, proszę pani! Pozabijać się w ten sposób możemy. Siadajmy: z dwojga złego lepiej już zmarznąć... Nie było rady: siedliśmy na śniegu, szukając takiej strony świata, z którejby wiatr nie dmuchał. Nie było takiej: zewsząd biło z jednakową mocą. Najgorzej, że towarzyszka moja, ta dzielna, zgodna, zrównoważona kompanka tylu wycieczek, zaczyna mi wpadać w jakąś depresję. Czy dziw zresztą? Tem ci usilniej preparuję „szubieniczny humor”, ale pasuje mi on w tej chwili, jak palone buty do fraka. Siedzimy z kwadrans; ręce i nogi na kość nam pomarzły.
— Ruszmy się, do licha, bo nas tu całkiem z głowami przysypie!
Rozprostowaliśmy kości i w nagrodę dał nam los jakiś surogat koliby: jest to głaz wykruszony od dołu, ale z niszą nie głębszą nad metr i nie dłuższą nad półtora, usiąść ze zgiętym karkiem da się, ale brzydki kamień pośrodku, którego z gruntu wygrzebać ani sposób, jeszcze pogarsza to lokum. Umieszczamy się, jak się da, ale daje się bardzo nieszczególnie. Towarzyszkę wcisnąłem jakoś do środka, — sam, jak kuropatwa, głowę tylko schowałem, resztę grzesznego ciała rzuciwszy na pastwę wiatrów złośliwych. Bariera kamienna między nami nie pozwalała nam nawet „pożyczać” sobie wzajem ciepła, co tak cenne jest nieraz w podobnych warunkach. Ale w każdym razie to los na loterii ta quasi — koliba! Zaczynam przypuszczać, że oprzemy się żywiołom...